Trafiliśmy tam zupełnie przypadkiem. Jadąc w
Bieszczady, gdzieś pomiędzy Komańczą, a Nowym Łupkowem spotkaliśmy po drodze
samochód ze słowacką rejestracją i zaczęliśmy wymyślać z jakiego miasta może
być. Dość szybko wykombinowaliśmy, że to Medzilaborce. Wymieniliśmy
spostrzeżenia, że żadne z nas nigdy tam nie było i pewnie na tym zakończyłby
się ten epizod, gdybyśmy w tym akurat momencie nie zobaczyli tablicy, na której, jak nic, wypisana była informacja: Medzilaborce 20.
Nie zastanawialiśmy się długo i na najbliższym
skrzyżowaniu skręciliśmy w stronę granicy ze Słowacją. Wiedzieliśmy, że w
Medzilaborcach mieści się Muzeum Andy’ego Warhola i ta właśnie wiedza była głównym motorem
do przeorganizowania programu naszej
wycieczki. I rzeczywiście, zaraz po
przekroczeniu granicy zobaczyliśmy plakat informujący, że istotnie w miasteczku,
do którego zmierzamy znajduje się Muzeum Sztuki Nowoczesnej Andy’ego Warhola.
Jak się później miało okazać, była to jedyna informacja na ten temat, aż do
samego budynku muzeum.
Miasto przedstawiało sobą widok bardzo
przygnębiający. Spotęgowany faktem, że był to wyjątkowo ciemny, pochmurny i wietrzny dzień. Puste. Wyludnione. Jedyne osoby, które spotkaliśmy po drodze, to grupki romskich dzieci maszerujące dziarsko przez miasto albo grające w piłkę na boisku, bo myślę, że
mogę nazwać tak połać ziemi wydzieloną z
reszty terenu obskurną betonową bandą.
Ta prawie siedmiotysięczna metropolia,
w której według oficjalnych danych niemal jedna czwarta ludności jest
bezrobotna, wygląda jakby czas się
zatrzymał. Szybko zdajemy sobie sprawę, że instytucja, której szukamy, a która w nazwie ma słowo „nowoczesny”, z równym
prawdopodobieństwem mogłaby stanąć na Księżycu.
Kluczymy trochę po tej zaskakującej miejscowości,
aż w końcu znajdujemy budynek, który wyróżnia się w masie podobnych do siebie brzydkich,
smutnych i depresyjnych zabudowań. Wyróżnia się rzecz jasna, nie jakąś nadzwyczajną urodą, a jedynie wielkością i
samą bryłą, która kiedyś rzeczywiście mogła mieścić się w kanonach
nowoczesności. Właśnie – kiedyś.
Nawet jesteśmy trochę zdziwieni, kiedy okazuje
się, że muzeum jest czynne. Wchodzimy i kupujemy bilety za całkiem współczesną
cenę. Tak absolutnie jesteśmy nieprzygotowani na zagraniczną wyprawę, że nie
mamy przy sobie żadnej obcej waluty. Pan w kasie nie jest zachwycony tą naszą ignorancją,
ale robi szybkie obliczenia na kalkulatorze i bierze od nas 32 zł. Dostajemy
vstupenki do muzea i niewielkie ulotki, z krótką historią oraz opisem ekspozycji. Zostaje nam wskazany kierunek zwiedzania i dalej
wędrujemy już sami.
- Patrz, ulotki są w języku polskim – mówię.
- Rzeczywiście! Ciekawe skąd wiedzieli, że
jesteśmy z Polski.
Patrzę na Adama. Nie żartuje. Zwyczajnie
zapomniał chmurne oblicze pana, który sprzedawał nam bilety. Za złotówki J
Ekspozycja jest duża. Oprócz samych prac znajdujemy zdjęcia, wycinki prasowe, dokumenty, a nawet ubrania samego
artysty, który jak się okazuje był postury nad wyraz szczupłej i drobnej. W tym
jedynym w Europie muzeum sztuki Warhola oglądamy też dzieła jego brata Paula i bratanka Jamesa.
Warto, absolutnie warto to wszystko obejrzeć! Całe
wnętrze tego niesamowitego reliktu przeszłości zwanego Muzeum Sztuki Nowoczesnej
ma w sobie coś magnetycznego i absurdalnego zarazem. Groteskowości temu dodaje także
fakt, że Andy Warhol w Medzilaborcach nigdy nie był. Co więcej, nie był nawet
na Słowacji ani w ówczesnej Czechosłowacji, choć rzeczywiście miał słowackie
korzenie.
Wyszliśmy z muzeum nieco oszołomieni. I do tej pory nie
możemy oprzeć się wrażeniu, że byliśmy chyba pierwszymi zwiedzającymi w tym
miesiącu. Ale to pewnie tylko nasze przypuszczenie J
Zdjęcie nie z kurnika, ale z przykurzonego muzeum |
Zdjęć jest niewiele, bo w tej surrealistycznej instytucji wciąż obowiązuje zakaz fotografowania.
Do następnego.
M.