Zanim jeszcze sama zostałam mamą z fascynacją przyglądałam się
metamorfozom domów i mieszkań moich znajomych, którzy już zostali rodzicami.
Najczęściej te wysprzątane, wymuskane wcześniej wnętrza zamieniały się w
magazyny zabawek, ze ścianami, milcząco przyjmującymi ataki twórczej inwencji
najmłodszych domowników, pozbawione obrusów i serwetek stoliki świeciły
pustkami, fantazyjnie zabezpieczone narożniki mebli wyglądały pociesznie, a
przez lata gromadzone dekoracje i pamiątki, porozstawiane niegdyś w różnych
miejscach, skrzyknęły się nagle i w poszukiwaniu azylu udały się z pośpiechem w
góry. I tak sobie wtedy myślałam: ja to nigdy…, u mnie to zawsze…
I w końcu stało się! W naszych czterech ścianach pojawił się
nowy lokator. I nagle, ni z tego, ni z owego… nasze mieszkanie zaczęło wyglądać jakby eksplodował w
nim ogromny sterowiec wypełniony nie powietrzem, a zabawkami i akcesoriami dla
maluchów. Rekwizyty i utensylia małego człowieka fenomenalnie wkomponowały się
w zajmowaną przez nas dotychczas przestrzeń, a ja wykreśliłam ze swojego
słownika wyrazy nigdy i zawsze.
Ale kiedy na pralce w łazience z dnia na dzień pojawił się folwark,
a gumowe zwierzątka do kąpieli powoli rozpoczynały ekspansję terytorialną za
sprawą młodocianego, ale bardzo charyzmatycznego przywódcy, postanowiłam
zareagować... i w ruch poszło szydełko.
Dobrego dnia.
M.