Możliwe, że rok temu pomogłam pojawić się na świecie pewnemu przyszłemu ornitologowi, miłośnikowi ptactwa, entuzjaście lotów i nielotów,
fanatykowi ptaków, ptaszydeł i ptasząt, maniakowi wszelkich dwuskrzydłych
stworzeń, a ponadto, sympatykowi drobiu (nieważne czy nadal na wolnym wybiegu
czy już w lodówce, czasami odnoszę wrażenie, że nawet lepiej to drugie).
Więc rozwieszam po domu kolorowe ptaszki z papieru, wystaję
razem z nim godzinami w oknie wypatrując ptaków, na spacerze zatrzymuję się
przy każdym napotkanym na rynku gołębiu, do znudzenia powtarzam, że to nie konik robi ko-ko, tylko kurka, wyciągam go z dna rozpaczy pokazując mu dwie sroki,
które przysiadły właśnie za oknem na kominie sąsiedniej kamienicy.
A jak rano słyszę pierwsze dobiegające z łóżeczka dźwięki,
to nawet nie muszę patrzeć na zegarek bo wiem, że jest 5.27 i właśnie obudził się mój ranny ptaszek.
I choć czasami jest mi ciężko i zastanawiam się, czy
zwyczajnie nadążę za tym małym pędziwiatrem i jak przeczytam w wiadomościach
informację, że ojciec włożył syna do klatki z tygrysem podczas wycieczki do
ZOO, pomyślę tylko „Genialny pomysł!”, to i tak wieczorami, zamiast oddawać się
błogiemu lenistwu, dziergam na szydełku różne stwory, które byłyby w stanie
sprostać tej małej szalonej ptasiej obsesji.
I muzyka:
Dobrego dnia.
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz