No i jestem! Z taką choćby informacją, że zupełnie dla mnie niespodziewanie, nieoczekiwanie i absolutnie znienacka stałam się członkiem bardzo doborowego grona zwanego trójką klasową. A dokładniej rzecz ujmując, nie trójką tylko dwójką i nie klasową, tylko przedszkolną. Dwójką mam największych urwisów w grupie.
Tak, czuję się zaszczycona. Były nawet łzy wzruszenia, kiedy to zaraz
drugiego dnia okazało się, że oto trzy lata mojej ciężkiej matczynej pracy
przyniosły tak zdumiewający efekt. Choć mogłam się już domyślać ewidentnego
sukcesu, kiedy pierwszego dnia dowiedziałam się, że mój przedszkolak jest…
żywy. „To chyba jasne, że jest ŻYWY” pomyślałam; jednak zatrzymałam tę myśl dla
siebie starając się nadal roztaczać wokół siebie aurę nieskazitelnego
pierwszego wrażenia.
Od
tamtej pory, niemal każdego dnia wczesnym popołudniem przemierzam przedszkolny
korytarz drżąc z ekscytacji w obliczu czekających mnie doniesień i kumuluję w
sobie całą pozytywną energię wszechświata, która sprawi, że gdy za chwilę usłyszę
„No wie pani, trzeba z nim rozmawiać” nie chwycę swojego interlokutora za
ramiona i potrząsając nim energicznie nie wykrzyczę „A myśli pani, że co ja
niby od trzech lat robię?!”. Bo tak zupełnie między nami taka sytuacja mogłaby być
nieco nie na miejscu.
Codziennie też wymieniam porozumiewawcze spojrzenia z drugą członkinią naszego elitarnego dwuosobowego klubu i tak sobie myślę, że pewnie niebawem się zaprzyjaźnimy. Wszak nasi synowie to najlepsi kumple.
M.