Wybraliśmy się na grzyby. Ale nie gdzieś tutaj, do okolicznego lasku, tylko do
miejsca, które w naszych terenach uchodzi za mekkę wszystkich grzybiarzy czyli
w okolice Janowa Lubelskiego. Wynajęliśmy domek w samym środku Lasów Janowskich
i w piątkowe popołudnie, prosto po pracy wyruszyliśmy w podróż.
Na
miejsce docieramy wieczorem. Zjeżdżamy z
asfaltowej drogi i wjeżdżamy w głąb lasu, gdzie mamy nadzieję odszukać
nasze lokum na najbliższe dwa dni. Światła samochodu oświetlają tylko niewielki
wycinek przestrzeni przed nami; wąskie, wysokie drzewa i wyłaniające się
spomiędzy nich chatki, które w związku z tym, że jest już po sezonie, świecą
pustkami i z zamkniętymi na głucho okiennicami wyglądają nieco upiornie
(przynajmniej po 21.00 w tych ostatnich dniach września).
W końcu jest i nasz domek. Gospodyni
przekazuje nam klucze i organizacyjne wskazówki i żegna się z nami.
Pierwszą rzeczą, na którą pada mój wzrok, kiedy zamykają się za
nią drzwi jest wielki wypleciony z wikliny pająk w kącie pokoju. Mam nadzieję, że to jedyny egzemplarz w tym domu – mówię pod nosem, sama próbując w to uwierzyć, bo to
bądź co bądź, jednak domek w lesie. I trwam przy tej nadziei dopóki nie usłyszę
z kuchni: Nie wchodź tutaj!!
Ton głosu mojego męża sprawia, że wyobraźnia kreuje mi już obraz sześcionogiego stwora, wielkości wiewiórki, huśtającego
się pod żyrandolem. Na szczęście okazuje się, że to tylko mała myszka, która
przestraszona czmycha gdzieś za szafki kuchenne i jak się później okazuje, mamy
się już więcej nie spotkać.
Późny wieczór, domek w leśnej głuszy. Zazwyczaj, w filmach z
dreszczykiem, w tym momencie coś zaczyna straszyć albo od razu wydarza się
jakieś morderstwo. Ale może dlatego, że nasza wyprawa nie ma nic wspólnego z
kinematografią, nic takiego nie następuje. Nawet jedyna potencjalna ofiara, mały
cienkonożny pajączek w łazience zaraz
pierwszego wieczoru znika mi z oczu i gdzieś się zaszywa. Ja na potrzeby chwili
przyjmuję zasadę, że jak czegoś nie widzę, to tego nie ma i tak sobie wspólnie egzystujemy przez te dwa
dni.
Całą noc pada deszcz. Rano, trochę nieśmiało,
ale jednak w końcu wychodzi słońce. Jest ciepło. Jesteśmy tak nastrojeni na grzybobranie, że niemal słyszymy jak śliczne małe grzybki przebijają ściółkę i wyskakują
spod ziemi.
Jeszcze tylko grzaniec do termosu i wyruszamy w las.
Znajdujemy pierwszego grzyba – porządnie wyglądający
okaz z żółtawym jasnym kapeluszem i gąbką od spodu. Nie znajdujemy go w naszym
podręcznym atlasie grzybiarza. I tutaj popełniamy podstawowy błąd, zamiast od
razu go wyrzucić, dzwonimy do rodziców, żeby się skonsultować w sprawie naszego
znaleziska. Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że ten jeden nieprzemyślany
telefon ciągnie za sobą serię kolejnych, kontrolnych połączeń zwrotnych
zaczynających się od pytania czy już jedliśmy grzyby, bądź dla odmiany, czy
żyjemy J
Bo jakkolwiek uwielbiamy zbierać grzyby, to
tak naprawdę znamy tylko kilka gatunków, które bez trudu rozpoznajemy i możemy
bez wahania i większego stresu skonsumować. Telefoniczny nadzór nie kończy się
nawet po naszych solennych zapewnieniach, że jak mamy chociaż cień wątpliwości,
to grzyb wędruje od razu z powrotem do swojego ekosystemu, a nie na naszą
patelnię.
Po paru godzinach mamy już koszyk pełen
grzybów, pusty termos i przeczucie, że zaraz się rozpada. Przeczucie zamienia
się w pewność, na szczęście dopiero, jak docieramy do domku.
Po południu z
powrotem wychodzi słońce i możemy wrócić
do naszych zbiorów. A wieczorem, na tarasie naszej chatki powstaje przepyszna
kolacja. Grzanki z grilla i sos ze świeżych podgrzybków. Mmmarzenie…
Niedziela wygląda bardzo podobnie. Nie ma
jedynie kolacji na tarasie, no i grzańca, bo już musimy wracać. Jest za to
kontrolny telefon o 10 rano – Żyjecie? J
Nasza chatka w leśnej głuszy |
Pierwsze zbiory |
Przeczekujemy deszcz |
Przygotowania do kolacji |
Pozostając w klimacie miłości rodzinnej i
budowania trwałych więzi – krótka opowiastka mężatki z kilkuletnim stażem,
której mąż często ostatnio wyjeżdża w delegacje…
Już jesteśmy po tradycyjnym wieczornym
telefonie. Krótkim, rzecz jasna, bo przecież przez telefon załatwia się tylko
ważne rzeczy, a nie papla bez sensu J
Życzymy sobie dobrej nocy i rozłączamy
się. Powoli szykuję się do spania, kiedy słyszę, że telefon znowu dzwoni. Odbieram:
- Kochanie, zapomniałem Ci powiedzieć o czymś
bardzo ważnym.
Moje
uszy i w ogóle cała moja osoba przygotowane są na czułe i tkliwe zdanie w stylu „Strasznie
się za Tobą stęskniłem. Nie mogę się doczekać, kiedy się zobaczymy.” I w
pierwszym momencie nie dociera do mnie to, co rzeczywiście słyszę:
- Przewróć ser.
- Proszę? – muszę się upewnić
- Przewróć ser.
Informacja dociera, ale wciąż oszołomiony
umysł buduje niezbyt fortunne pytanie:
- Tak do góry nogami?
Ech J
Pozdrawiam jesiennie.
M.
zaczytałam się... i nie chcę wracać z leśnej głuszy
OdpowiedzUsuń