Bez niego nie zaczynam rysunku. Bez niego nie jestem w stanie
postawić pierwszej kreski na białej powierzchni papieru. Właściwie wyobraźnia,
to przestrzeń, która nie ma granic, nie ma końca. Jednak, w moim przypadku,
zdecydowanie musi mieć początek.
Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego dla mnie najczęściej tym punktem
zaczepienia jest słowo, jakiś przeczytany tekst, fragment książki. Czemu
właśnie słowo napisane zapala w mojej głowie jakąś lampkę, jest tym jednym małym
kamykiem, który porusza lawinę i później wszystko już dzieje się jakby
samoczynnie. I chociaż na końcu po tym właśnie kamyku nie ma już śladu, to
jednak bez niego nic by się nie wydarzyło.
Czytać nauczyłam się bardzo wcześnie. Właściwie mając 5-6 lat czytałam
już płynnie. Dzisiaj może nie byłoby to jakimś ekstraordynaryjnym wyczynem, bo
dzieci uczy się literek bardzo wcześnie (i najlepiej, żeby czytały od razu po
angielsku ;-)) Jednak na ówczesne standardy było to jakieś osiągnięcie J
Będąc właśnie taką małą dziewczynką zostałam, przez chorobę,
unieruchomiona na dwa lata w domu. Pierwsze dwa tygodnie spędziłam w szpitalu i
do tej pory pamiętam tytuły dwóch bajek, które mama przyniosła mi tam tego
feralnego pierwszego popołudnia. Przeczytała mi je i zostawiła przy łóżku,
raczej pewnie nie licząc, że samodzielnie je przeczytam. Tymczasem, tak długo, właściwie
do znudzenia, składałam literki, które w większości już znałam, że po dwóch
tygodniach bardziej recytowałam z pamięci niż czytałam. A czytałam najczęściej na głos. I tak sobie teraz myślę, że może i lepiej, że
moi współtowarzysze niedoli ze szpitalnej sali również byli przykuci do łóżek,
bo w przeciwnym razie ktoś na pewno nie wytrzymałby, wstał, wyszarpał mi
książkę i wyrzucił przez okno J
Żuraw, Czapla, Prot i Filip, to byli w tamtym czasie naszymi nieodłączni gośćmi.
Jedynymi, którzy nie przestrzegali pory odwiedzin J
Po powrocie do domu czytałam już tylko więcej i więcej. Z jednej
strony, dla zabicia nudy, a z drugiej? Myślę, że nie mogło być inaczej. Miałam
to szczęście, że w moim rodzinnym domu rodziców częściej widywałam z książką niż przed telewizorem
(właściwie nadal tak jest). Może dlatego teraz żyję w beztelewizyjnej rzeczywistości,
za to książki znajdują się w każdym pomieszczeniu w domu. Mimo że każdy, kto choć raz był naszym gościem może śmiało powiedzieć, że nie
jest to znów taka wielka powierzchnia do zapełnienia J
Przechodząc do konkluzji (wpis zrobił się nieco przydługi), chyba
właśnie dlatego rysowanie najczęściej zaczynam od przeczytania jakiegoś fragmentu
książki, tekstu, utworu… To może być urywek,
werset, jedno zdanie…
Na obecną chwilę mam dwóch mistrzów w dziedzinie kreowania (nie)rzeczywistości
słowem.
Kiedy przygotowywałam swój dyplom magisterski, w dużej mierze
inspirował mnie Italo Calvino i jego Niewidzialne
miasta. Teraz, obok Calvino, znalazł się również Bruno Schulz. I mam
nadzieję, że na tym nie koniec, że znajdę, odkryję jeszcze twórców, którzy tak
pięknie rysują słowami, którzy kieszenie mają pełne małych kamyczków, gotowych poruszyć
lawinę J
Od tygodnia w Wypożyczalni Muzycznej
w Rzeszowie można już oglądać moje
rysunki. Kilka z nich prezentowałam już TUTAJ. Pozostałe, to właśnie część mojego dyplomu
inspirowanego niesamowitą poetycką prozą Italo Calvino.
Słowa…. słowa…. nic o serach… Adam
wybaczy J
Zarysowana
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz