czwartek, 29 października 2015

Grzybobranie i czułe słówka

Wybraliśmy się na grzyby. Ale nie gdzieś  tutaj, do okolicznego lasku, tylko do miejsca, które w naszych terenach uchodzi za mekkę wszystkich grzybiarzy czyli w okolice Janowa Lubelskiego. Wynajęliśmy domek w samym środku Lasów Janowskich i w piątkowe popołudnie, prosto po pracy wyruszyliśmy w podróż.

Na miejsce docieramy wieczorem. Zjeżdżamy z  asfaltowej drogi i wjeżdżamy w głąb lasu, gdzie mamy nadzieję odszukać nasze lokum na najbliższe dwa dni. Światła samochodu oświetlają tylko niewielki wycinek przestrzeni przed nami; wąskie, wysokie drzewa i wyłaniające się spomiędzy nich chatki, które w związku z tym, że jest już po sezonie, świecą pustkami i z zamkniętymi na głucho okiennicami wyglądają nieco upiornie (przynajmniej po 21.00 w tych ostatnich dniach września).
W końcu jest i nasz domek. Gospodyni przekazuje nam klucze i organizacyjne wskazówki i żegna się z nami.

Pierwszą rzeczą, na którą pada mój wzrok, kiedy zamykają się za nią drzwi jest wielki wypleciony z wikliny pająk w kącie pokoju. Mam nadzieję, że to jedyny  egzemplarz w tym domu – mówię pod nosem, sama próbując w to uwierzyć, bo to bądź co bądź, jednak domek w lesie. I trwam przy tej nadziei dopóki nie usłyszę z kuchni: Nie wchodź tutaj!!
Ton głosu mojego męża sprawia, że wyobraźnia kreuje mi już obraz sześcionogiego stwora, wielkości wiewiórki, huśtającego się pod żyrandolem. Na szczęście okazuje się, że to tylko mała myszka, która przestraszona czmycha gdzieś za szafki kuchenne i jak się później okazuje, mamy się już więcej nie spotkać.

Późny wieczór, domek w leśnej głuszy. Zazwyczaj, w filmach z dreszczykiem, w tym momencie coś zaczyna straszyć albo od razu wydarza się jakieś morderstwo. Ale może dlatego, że nasza wyprawa nie ma nic wspólnego z kinematografią, nic takiego nie następuje. Nawet jedyna potencjalna ofiara, mały cienkonożny pajączek w łazience zaraz pierwszego wieczoru znika mi z oczu i gdzieś się zaszywa. Ja na potrzeby chwili przyjmuję zasadę, że jak czegoś nie widzę, to tego nie ma i tak sobie wspólnie egzystujemy przez te dwa dni.

Całą noc pada deszcz. Rano, trochę nieśmiało, ale jednak w końcu wychodzi słońce. Jest ciepło. Jesteśmy tak nastrojeni na grzybobranie, że niemal słyszymy jak śliczne małe grzybki przebijają ściółkę i wyskakują spod ziemi. 


Jeszcze tylko grzaniec do termosu i wyruszamy w las.
Znajdujemy pierwszego grzyba – porządnie wyglądający okaz z żółtawym jasnym kapeluszem i gąbką od spodu. Nie znajdujemy go w naszym podręcznym atlasie grzybiarza. I tutaj popełniamy podstawowy błąd, zamiast od razu go wyrzucić, dzwonimy do rodziców, żeby się skonsultować w sprawie naszego znaleziska. Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że ten jeden nieprzemyślany telefon ciągnie za sobą serię kolejnych, kontrolnych połączeń zwrotnych zaczynających się od pytania czy już jedliśmy grzyby, bądź dla odmiany, czy żyjemy J


Bo jakkolwiek uwielbiamy zbierać grzyby, to tak naprawdę znamy tylko kilka gatunków, które bez trudu rozpoznajemy i możemy bez wahania i większego stresu skonsumować. Telefoniczny nadzór nie kończy się nawet po naszych solennych zapewnieniach, że jak mamy chociaż cień wątpliwości, to grzyb wędruje od razu z powrotem do swojego ekosystemu, a nie na naszą patelnię.


Po paru godzinach mamy już koszyk pełen grzybów, pusty termos i przeczucie, że zaraz się rozpada. Przeczucie zamienia się w pewność, na szczęście dopiero, jak docieramy do domku. 

Po południu z powrotem wychodzi słońce i możemy wrócić  do naszych zbiorów. A wieczorem, na tarasie naszej chatki powstaje przepyszna kolacja. Grzanki z grilla i sos ze świeżych podgrzybków. Mmmarzenie…
Niedziela wygląda bardzo podobnie. Nie ma jedynie kolacji na tarasie, no i grzańca, bo już musimy wracać. Jest za to kontrolny telefon o 10 rano – Żyjecie? J



Nasza chatka w leśnej głuszy
Pierwsze zbiory
Przeczekujemy deszcz
Przygotowania do kolacji

Pozostając w klimacie miłości rodzinnej i budowania trwałych więzi – krótka opowiastka mężatki z kilkuletnim stażem, której mąż często ostatnio wyjeżdża w delegacje…
Już jesteśmy po tradycyjnym wieczornym telefonie. Krótkim, rzecz jasna, bo przecież przez telefon załatwia się tylko ważne rzeczy, a nie papla bez sensu J  Życzymy sobie dobrej nocy i rozłączamy się. Powoli szykuję się do spania, kiedy słyszę, że telefon znowu dzwoni. Odbieram:
- Kochanie, zapomniałem Ci powiedzieć o czymś bardzo ważnym.
 Moje uszy i w ogóle cała moja osoba przygotowane są  na czułe i tkliwe zdanie w stylu „Strasznie się za Tobą stęskniłem. Nie mogę się doczekać, kiedy się zobaczymy.” I w pierwszym momencie nie dociera do mnie to, co rzeczywiście słyszę:
- Przewróć ser.
- Proszę? – muszę się upewnić
- Przewróć ser.
Informacja dociera, ale wciąż oszołomiony umysł  buduje niezbyt fortunne pytanie:
- Tak do góry nogami?

 Ech J

Pozdrawiam jesiennie.

M.