poniedziałek, 14 grudnia 2015

Nasza zagraniczna wycieczka

Trafiliśmy tam zupełnie przypadkiem. Jadąc w Bieszczady, gdzieś pomiędzy Komańczą, a Nowym Łupkowem spotkaliśmy po drodze samochód ze słowacką rejestracją i zaczęliśmy wymyślać z jakiego miasta może być. Dość szybko wykombinowaliśmy, że to Medzilaborce. Wymieniliśmy spostrzeżenia, że żadne z nas nigdy tam nie było i pewnie na tym zakończyłby się ten epizod, gdybyśmy w tym akurat momencie nie zobaczyli tablicy, na której, jak nic, wypisana była informacja: Medzilaborce 20.
Nie zastanawialiśmy się długo i na najbliższym skrzyżowaniu skręciliśmy w stronę granicy ze Słowacją. Wiedzieliśmy, że w Medzilaborcach mieści się Muzeum Andy’ego Warhola i ta właśnie wiedza była głównym motorem do przeorganizowania  programu naszej wycieczki. I rzeczywiście, zaraz po przekroczeniu granicy zobaczyliśmy plakat informujący, że istotnie w miasteczku, do którego zmierzamy znajduje się Muzeum Sztuki Nowoczesnej Andy’ego Warhola. Jak się później miało okazać, była to jedyna informacja na ten temat, aż do samego budynku muzeum.

Miasto przedstawiało sobą widok bardzo przygnębiający. Spotęgowany faktem, że był to wyjątkowo ciemny, pochmurny i wietrzny dzień. Puste. Wyludnione. Jedyne osoby, które spotkaliśmy po drodze, to grupki romskich dzieci maszerujące dziarsko przez miasto albo grające w piłkę na boisku, bo myślę, że mogę  nazwać tak połać ziemi wydzieloną z reszty terenu obskurną  betonową bandą. 

Ta prawie siedmiotysięczna metropolia, w której według oficjalnych danych niemal jedna czwarta ludności jest bezrobotna, wygląda jakby czas się  zatrzymał. Szybko zdajemy sobie sprawę, że instytucja, której szukamy, a która w nazwie ma słowo „nowoczesny”, z równym prawdopodobieństwem mogłaby stanąć na Księżycu.

Kluczymy trochę po tej zaskakującej miejscowości, aż w końcu znajdujemy budynek, który wyróżnia się w masie podobnych do siebie brzydkich, smutnych i depresyjnych zabudowań. Wyróżnia się rzecz jasna, nie jakąś  nadzwyczajną urodą, a jedynie wielkością i samą bryłą, która kiedyś rzeczywiście mogła mieścić się w kanonach nowoczesności. Właśnie – kiedyś.

Nawet jesteśmy trochę zdziwieni, kiedy okazuje się, że muzeum jest czynne. Wchodzimy i kupujemy bilety za całkiem współczesną cenę. Tak absolutnie jesteśmy nieprzygotowani na zagraniczną wyprawę, że nie mamy przy sobie żadnej obcej waluty. Pan w kasie nie jest zachwycony tą naszą ignorancją, ale robi szybkie obliczenia na kalkulatorze i bierze od nas 32 zł. Dostajemy vstupenki do muzea i niewielkie ulotki, z krótką historią oraz opisem ekspozycji. Zostaje nam wskazany kierunek zwiedzania i dalej wędrujemy już sami.
- Patrz, ulotki są w języku polskim – mówię.
- Rzeczywiście! Ciekawe skąd wiedzieli, że jesteśmy z Polski.
Patrzę na Adama. Nie żartuje. Zwyczajnie zapomniał chmurne oblicze pana, który sprzedawał nam bilety. Za złotówki J

Ekspozycja jest duża. Oprócz samych prac znajdujemy zdjęcia, wycinki prasowe, dokumenty, a nawet ubrania samego artysty, który jak się okazuje był postury nad wyraz szczupłej i drobnej. W tym jedynym w Europie muzeum sztuki Warhola oglądamy też  dzieła jego brata Paula i bratanka Jamesa.

Warto, absolutnie warto to wszystko obejrzeć! Całe wnętrze tego niesamowitego reliktu przeszłości zwanego Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma w sobie coś magnetycznego i absurdalnego zarazem. Groteskowości temu dodaje także fakt, że Andy Warhol w Medzilaborcach nigdy nie był. Co więcej, nie był nawet na Słowacji ani w ówczesnej Czechosłowacji, choć rzeczywiście miał słowackie korzenie.


Wyszliśmy z muzeum nieco oszołomieni. I do tej pory nie możemy oprzeć się wrażeniu, że byliśmy chyba pierwszymi zwiedzającymi w tym miesiącu. Ale to pewnie tylko nasze przypuszczenie J

Zdjęcie nie z kurnika, ale z przykurzonego muzeum 




Zdjęć jest niewiele, bo w tej surrealistycznej instytucji wciąż obowiązuje zakaz fotografowania.

Do następnego.
M.




czwartek, 29 października 2015

Grzybobranie i czułe słówka

Wybraliśmy się na grzyby. Ale nie gdzieś  tutaj, do okolicznego lasku, tylko do miejsca, które w naszych terenach uchodzi za mekkę wszystkich grzybiarzy czyli w okolice Janowa Lubelskiego. Wynajęliśmy domek w samym środku Lasów Janowskich i w piątkowe popołudnie, prosto po pracy wyruszyliśmy w podróż.

Na miejsce docieramy wieczorem. Zjeżdżamy z  asfaltowej drogi i wjeżdżamy w głąb lasu, gdzie mamy nadzieję odszukać nasze lokum na najbliższe dwa dni. Światła samochodu oświetlają tylko niewielki wycinek przestrzeni przed nami; wąskie, wysokie drzewa i wyłaniające się spomiędzy nich chatki, które w związku z tym, że jest już po sezonie, świecą pustkami i z zamkniętymi na głucho okiennicami wyglądają nieco upiornie (przynajmniej po 21.00 w tych ostatnich dniach września).
W końcu jest i nasz domek. Gospodyni przekazuje nam klucze i organizacyjne wskazówki i żegna się z nami.

Pierwszą rzeczą, na którą pada mój wzrok, kiedy zamykają się za nią drzwi jest wielki wypleciony z wikliny pająk w kącie pokoju. Mam nadzieję, że to jedyny  egzemplarz w tym domu – mówię pod nosem, sama próbując w to uwierzyć, bo to bądź co bądź, jednak domek w lesie. I trwam przy tej nadziei dopóki nie usłyszę z kuchni: Nie wchodź tutaj!!
Ton głosu mojego męża sprawia, że wyobraźnia kreuje mi już obraz sześcionogiego stwora, wielkości wiewiórki, huśtającego się pod żyrandolem. Na szczęście okazuje się, że to tylko mała myszka, która przestraszona czmycha gdzieś za szafki kuchenne i jak się później okazuje, mamy się już więcej nie spotkać.

Późny wieczór, domek w leśnej głuszy. Zazwyczaj, w filmach z dreszczykiem, w tym momencie coś zaczyna straszyć albo od razu wydarza się jakieś morderstwo. Ale może dlatego, że nasza wyprawa nie ma nic wspólnego z kinematografią, nic takiego nie następuje. Nawet jedyna potencjalna ofiara, mały cienkonożny pajączek w łazience zaraz pierwszego wieczoru znika mi z oczu i gdzieś się zaszywa. Ja na potrzeby chwili przyjmuję zasadę, że jak czegoś nie widzę, to tego nie ma i tak sobie wspólnie egzystujemy przez te dwa dni.

Całą noc pada deszcz. Rano, trochę nieśmiało, ale jednak w końcu wychodzi słońce. Jest ciepło. Jesteśmy tak nastrojeni na grzybobranie, że niemal słyszymy jak śliczne małe grzybki przebijają ściółkę i wyskakują spod ziemi. 


Jeszcze tylko grzaniec do termosu i wyruszamy w las.
Znajdujemy pierwszego grzyba – porządnie wyglądający okaz z żółtawym jasnym kapeluszem i gąbką od spodu. Nie znajdujemy go w naszym podręcznym atlasie grzybiarza. I tutaj popełniamy podstawowy błąd, zamiast od razu go wyrzucić, dzwonimy do rodziców, żeby się skonsultować w sprawie naszego znaleziska. Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że ten jeden nieprzemyślany telefon ciągnie za sobą serię kolejnych, kontrolnych połączeń zwrotnych zaczynających się od pytania czy już jedliśmy grzyby, bądź dla odmiany, czy żyjemy J


Bo jakkolwiek uwielbiamy zbierać grzyby, to tak naprawdę znamy tylko kilka gatunków, które bez trudu rozpoznajemy i możemy bez wahania i większego stresu skonsumować. Telefoniczny nadzór nie kończy się nawet po naszych solennych zapewnieniach, że jak mamy chociaż cień wątpliwości, to grzyb wędruje od razu z powrotem do swojego ekosystemu, a nie na naszą patelnię.


Po paru godzinach mamy już koszyk pełen grzybów, pusty termos i przeczucie, że zaraz się rozpada. Przeczucie zamienia się w pewność, na szczęście dopiero, jak docieramy do domku. 

Po południu z powrotem wychodzi słońce i możemy wrócić  do naszych zbiorów. A wieczorem, na tarasie naszej chatki powstaje przepyszna kolacja. Grzanki z grilla i sos ze świeżych podgrzybków. Mmmarzenie…
Niedziela wygląda bardzo podobnie. Nie ma jedynie kolacji na tarasie, no i grzańca, bo już musimy wracać. Jest za to kontrolny telefon o 10 rano – Żyjecie? J



Nasza chatka w leśnej głuszy
Pierwsze zbiory
Przeczekujemy deszcz
Przygotowania do kolacji

Pozostając w klimacie miłości rodzinnej i budowania trwałych więzi – krótka opowiastka mężatki z kilkuletnim stażem, której mąż często ostatnio wyjeżdża w delegacje…
Już jesteśmy po tradycyjnym wieczornym telefonie. Krótkim, rzecz jasna, bo przecież przez telefon załatwia się tylko ważne rzeczy, a nie papla bez sensu J  Życzymy sobie dobrej nocy i rozłączamy się. Powoli szykuję się do spania, kiedy słyszę, że telefon znowu dzwoni. Odbieram:
- Kochanie, zapomniałem Ci powiedzieć o czymś bardzo ważnym.
 Moje uszy i w ogóle cała moja osoba przygotowane są  na czułe i tkliwe zdanie w stylu „Strasznie się za Tobą stęskniłem. Nie mogę się doczekać, kiedy się zobaczymy.” I w pierwszym momencie nie dociera do mnie to, co rzeczywiście słyszę:
- Przewróć ser.
- Proszę? – muszę się upewnić
- Przewróć ser.
Informacja dociera, ale wciąż oszołomiony umysł  buduje niezbyt fortunne pytanie:
- Tak do góry nogami?

 Ech J

Pozdrawiam jesiennie.

M.

środa, 2 września 2015

Gdańskie wspomnienia i potwór w zlewie

Dzisiejszy poranek. Otwieram oczy i już wiem, że to będzie kolejny odcinek z cyklu „Jak zachować zimną krew przy niewiarygodnie wysokiej temperaturze powietrza”. Tchnięta optymistyczną myślą, że nie muszę jeszcze dodatkowo celebrować dzisiaj pierwszego dnia szkoły po dwóch miesiącach wakacji, zmierzam do kuchni celem przygotowania sobie pysznej owsianki ze świeżymi owocami. 

Zgrabnym ruchem przeskakuję dywan, który wczoraj do późna szorowałam na kolanach, żeby przywrócić mu chociaż cień dawnego blasku i przypomnieć sobie jego piękny błękitny kolor (a aktywna piana, mimo zapewnień producenta, okazała się być nie aż tak aktywną i w tej próbie sił ja musiałam być od niej aktywniejsza). Staję w kuchni i… wystarczy mi jeden rzut oka w kierunku zlewu, żeby zdać sobie sprawę, że śniadania dzisiaj raczej nie będzie, bo…  w zlewozmywaku siedzi wielgachny, kosmaty pająk. Domyślam się, że dla postronnego i pozbawionego fobii obserwatora gabaryty nowego lokatora mogłyby nieco odbiegać od moich, poczynionych na szybko spostrzeżeń.
Jedyne, co w tym momencie przychodzi mi do głowy, to zadzwonić do Adasia. 

Mój, odbywający właśnie służbową podróż, mąż uspokaja mnie przez telefon, że za kilka godzin wróci i pozbędzie się intruza i wtedy dochodzi do mnie, że to jednak nie był najbardziej błyskotliwy pomysł, żeby zadzwonić do kogoś oddalonego o kilkaset kilometrów, bo jakkolwiek kochający i odważny byłby to mężczyzna i jak często by powtarzał, że skoczyłby dla ciebie w ogień, to w tym akurat konkretnym przypadku muszę sobie poradzić sama. Ewentualnie z pomocą kogoś innego.

Druga moja myśl jest już bardziej racjonalna. Sąsiedzi!! Jeden pewnie śpi i o tej porze obudzić by go mogła jedynie syrena strażacka przystawiona do ucha, ale jest jeszcze drugi. Biegnę więc po schodach na drugi koniec kamienicy, modląc się w duchu, żeby akurat był w domu. Jest!
Uratujesz? – pytam. Widzi, że sprawa jest poważna więc pospiesznie wyjaśniam o co chodzi.
I tutaj znowu postronny obserwator, z toku mojej przemowy i z widowiskowej gestykulacji, mógłby wywnioskować, że w kuchni mam stado wygłodniałych tygrysów. Sąsiad śmieje się przez całą drogę do naszego mieszkania. 
O! Ładny! – mówi, pochylając się nad zlewem. Reszty komentarza nie słyszę, bo zamykam się w sypialni. Wychodzę dopiero kiedy słyszę odgłos zamykanego okna na klatce schodowej, bo główny bohater tej historii jednak nie stracił życia; odbył jedynie lot z wysokości drugiego piętra na ziemię, co może być równoznaczne z tym o czym wspomniałam wcześniej, ale wolę się już nad tym nie zastanawiać. Wdzięczna sąsiadowi, wyrażam jeszcze tylko niepokój, że pająk pewnie przemaszerował w nocy przez całe nasze mieszkanie, żeby osiąść w zlewie. Niekoniecznie – słyszę – mógł wyjść z syfonu.
I sama nie wiem, czy mam  się czuć pocieszona i uspokojona tą informacją, bo to by oznaczało, że hodowaliśmy tego stwora w naszym mieszkaniu przynajmniej przez ostatnie kilka tygodni.

Humor poprawia mi się jakieś pół godziny później, w piekarni, do której zaglądam w drodze do pracy, bo wiem że mój pozbawiony śniadania żołądek niebawem upomni się o zaległy posiłek. Proszę o rogalika z marmoladą. Pani podaje mi go z uśmiechem i mówi  - Dzisiaj, dla uczniów, złoty pięćdziesiąt. Patrzę na panią z niedowierzaniem, bo nie jestem pewna czy żartuje, czy zmylił ją mój czarno biały strój i mówię – Oj, chyba będę jednak musiała zapłacić pełną kwotę. Pani, bez mrugnięcia okiem, ratuje sytuację – Dzisiaj wszyscy są uczniami – mówi. 
Bardzo to miłe, ale czy rzeczywiście wciąż wyglądam na licealistkę? Hmm… raczej nie, ale przez moment naprawdę w to uwierzyłam J

Pierwszy września to chyba dobry moment żeby powspominać, może nie wakacje, bo te dawno już mam za sobą, ale urlop, który w tym roku wyglądał nieco nietypowo (zważywszy na fakt, że ja go miałam, a mój mąż nie).
Mój dwutygodniowy odpoczynek rozpoczął się na warsztatach mydlarskich w Woli Sękowej, a skończył… w Gdańsku gdzie, dzięki uprzejmości i serdeczności naszych Przyjaciół, mogłam spędzić kilka wspaniałych dni. I… zakochałam się w tym mieście… sami zobaczcie…


Widok z Wieży Mariackiej
Morze - ciemniejszy pasek błękitu na horyzoncie

Wnętrze Bazyliki Mariackkiej
Dworzec kolejowy

Europejskie Centrum Solidarności - miejsce, które absolutnie powinno się odwiedzić 




Przygotowania do Jarmarku Dominikańskiego trwają
Tej atrakcji nie mogłyśmy sobie odmówić :-)
Koło widokowe nad Motławą
Gdańsk nocą prezentuje się zjawiskowo

Mariacka w deszczu
Glass Studio Habrat - trochę Krosna w Gdańsku J 

Po ostatnim wpisie moja prywatna specjalistka od budowania wizerunku powiedziała, że powinnam była napisać, że założyłam profil na Instagramie. Zatem naprawiam to fatalne zaniedbanie i zapraszam na malgosiagorska
Tam może bardziej na bieżąco, może częściej. Na pewno krócej i treściwiej niż tutaj J


I tak zupełnie na koniec – piosenka, która ze względu na luźno wpleciony w teledysk motyw pedagogiczny – na początek szkoły bardzo pasuje ;-)


To już tyle na dzisiaj. I koniec. I kropka.
Do następnego J
 M.



wtorek, 18 sierpnia 2015

Po wystawie o wernisażu

Przed wernisażem - stres okrutny. Bo to pierwsza moja tak duża wystawa. Poza tym w rodzinnym mieście. No i w końcu kwestia samego wernisażu, który jednak wiąże się z jakimś publicznym wystąpieniem, kiedy trzeba wyjść, uśmiechnąć się i powiedzieć parę słów, żeby było niebanalnie, nie było nudno.

Stres dotrwał, na szczęście, tylko do momentu, kiedy nie stanęłam przed zgromadzonymi gośćmi i nie zdałam sobie sprawy, że wszystkich tych ludzi znam. Rodzina, przyjaciele, znajomi. Wszyscy przyszli tutaj dla mnie i nawet jeśli zacznie mnie wciągać czarna dziura i zamiast wygłosić swoją milion razy ćwiczoną przemowę wydukam tylko kilka słów, to nikt nie będzie się złośliwie śmiał ani nieprzyjemnie komentował.

Natomiast zdenerwowanie minęło już zupełnie i jego miejsce zajęło zdziwienie, kiedy po tej bardziej oficjalnej części wieczoru Adaś zaprosił wszystkich gości na przyjęcie. Dla mnie, dodatkowo, przyjęcie niespodziankę, bo o przygotowaniach do niego wiedzieli chyba wszyscy, oprócz mnie :-)

Zatem było wino, świece, muzyka, przekąski, a nawet koncert bluesowy. No i oczywiście dużo wspaniałych ludzi dookoła. Cudowny, niezapomniany czas...

Przygotowujemy wystawę "na wysokościach" (fot. I. Jurczyk)

No i po wernisażu (fot.M. Kus)

A to tylko część kwiatów, które dostałam

Widok z Wieży na moje miasto

A dla wszystkich, którzy chcieliby więcej poczytać o wystawie i o moim rysowaniu polecam artykuł na stronie Muzeum Rzemiosła w Krośnie. Można go znaleźć TUTAJ

Z pozdrowieniami
M.






poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Radio Tatry i kartka pachnąca Ameryką

Rozmawiałam dzisiaj z kolegą z pracy. Opowiedział mi pewną historię. Jak był małym chłopcem dostał od sąsiadki pocztówkę z Ameryki. Dla dziecka wychowanego w czasach opętanych ustrojem ze Wschodu taka zachodnia karta była czymś zupełnie wyjątkowym. Jak powiedział, dla niego ta pocztówka nawet pachniała Ameryką. Gdzieś wtedy w tej dziecięcej głowie zrodziło się marzenie, żeby ten odległy kraj zobaczyć kiedyś na własne oczy.

Kilka lat później, już jako nastolatek, spotykał się z kolegami, żeby wspólnie posłuchać Radia Luxembourg, jedynej chyba wówczas rozgłośni, która była w stanie młodzieży w Polsce pokazać, że na zachód od Muru Berlińskiego też coś się dzieje.
Ci młodzi chłopcy, pochyleni nad trzeszczącym radioodbiornikiem „Tatry” i słuchający amerykańskich piosenek, obiecali sobie wówczas, że kiedyś do Stanów Zjednoczonych pojadą. I nie wiem, czy wynikło to z lojalności i odpowiedzialności wobec pierwszych młodzieńczych obietnic, czy z jakichś innych przyczyn, ale rzeczywiście tak się stało. Mimo że w tamtych czasach nawet za bardzo nie wolno było im patrzeć w tamtą stronę, każdy z nich pojechał do Ameryki. Jedni na dłużej, inni na krócej, niektórzy na zawsze.
Jak to się dzieje, że czasami tak niewiele potrzeba, żeby w naszych głowach  zaświtała jakaś myśl? Myśl na tyle uporczywa, że po jakimś czasie staje się marzeniem. I to takim, które nie dam nam spokoju dopóki go nie spełnimy.

A na koniec, już bardziej prozaicznie, dzielę czymś, co powstało specjalnie dla mojej Mamy. Miał to być prezent z okazji Dnia Matki. Niemniej nie pozwolił na to natłok wydarzeń związanych z wystawą i wernisażem. Mama jest wyrozumiała i wybaczyła mi tak mocno spóźniony podarunek J


Komplet szydełkowych podkładek pod kubek z białego lnianego sznurka







Natomiast, jeśli chodzi o moje spełniające się marzenia… to temat do następnego wpisu J
Uff! Upalnie!!

M.

środa, 29 lipca 2015

Mydło, nie powidło

Warsztaty mydlarskie w Woli Sękowej? Czemu nie? Wybrałam się na nie z ciekawości, bo jakkolwiek opanowane mam różne techniki  wytwarzania wszelkiego rękodzieła, to jednak mydełek nigdy nie robiłam (choć Adam twierdzi, że akurat w branży mydlarskiej jestem  wybitną specjalistką, zwłaszcza od mydlenia oczu J)

Jedną z pierwszych osób, które spotkałam, kiedy dotarłam na miejsce była kobieta o wyglądzie elfa, która przywitała mnie z uśmiechem, jak długo wyczekiwanego gościa, a nie praktycznie  obcą osobę. Serdeczny uścisk dłoni. „Mam na imię Iwona. Mów mi po imieniu.” I tak poznałam naszą przewodniczkę po cudownej, pachnącej krainie, w której miałam spędzić kilka następnych dni.  

Na samym początku zajęć, kiedy Iwona przedstawiała się nam wspomniała, że przez ponad dwadzieścia lat pracowała w branży modowej projektując i szyjąc ubrania. Zagadywana przez nas o ten temat, ostatniego dnia na zajęcia, oprócz publikacji dotyczących różnych leczniczych roślin i ziół, przyniosła także kilka archiwalnych numerów czasopism. Wśród nich „Zwierciadło”, „Pani”, Twój Styl” sprzed 10 – 12 lat. A w nich wywiady, zdjęcia i rozmowy ze znaną i bardzo cenioną projektantką, fotografie z popularnymi aktorkami i modelkami w ciuchach jej autorstwa. Niewiarygodne! 
Jaką drogę przebyła ta uśmiechnięta, modnie ubrana kobieta ze stron kolorowych magazynów, która teraz włóczy się po podkarpackich łąkach z łopatą i widłami w ręku w poszukiwaniu roślin o zdrowotnych właściwościach, którymi można byłoby wzbogacić naturalnie wytwarzane mydełka, zajada dzikimi czereśniami i zachwyca rzeczami, na które większa część społeczeństwa w ogóle nie zwróciłaby uwagi albo uznała za zwykłe i prozaiczne?
Zafascynowana tą niesamowitą życiową historią pytam, jak to się stało, że zostawiła swoje światowe życie i zajęła się czymś tak mało komercyjnym. Odpowiada krótko: „Przestałam kochać to, co robię”.


A same warsztaty były wspaniałym doświadczeniem, bo nie dość, że prowadziła je niesamowita i charyzmatyczna kobieta, to sam proces wytwarzania mydła ma, moim zdaniem, coś z alchemii. Dokładnie odmierzone składniki, odpowiednia temperatura, mieszanie do uzyskania pożądanej konsystencji, zapach olejków eterycznych i … pojawiający się często na końcu element zaskoczenia. Bo tak naprawdę używając naturalnych substancji – ekstraktów z roślin i ziół – nigdy nie możemy być pewni, jaki będzie efekt końcowy.  Przynajmniej wizualnie, bo znając ich właściwości możemy przewidzieć działanie.











A tak naprawdę najbardziej zaskakujący wniosek, który pojawił się u mnie w trakcie warsztatów, był taki, że większość składników niezbędnych przy domowej  produkcji mydła mogę znaleźć w … kuchni J


Cieszę się, że mogłam przeżyć te trzy dni z ludźmi, których pasja i ciekawość przygnały na tę podkarpacką wioskę z różnych stron Polski. To był dobry czas spędzony z dobrymi ludźmi. Oby więcej takich chwil.

Do następnego J
M.