wtorek, 18 sierpnia 2015

Po wystawie o wernisażu

Przed wernisażem - stres okrutny. Bo to pierwsza moja tak duża wystawa. Poza tym w rodzinnym mieście. No i w końcu kwestia samego wernisażu, który jednak wiąże się z jakimś publicznym wystąpieniem, kiedy trzeba wyjść, uśmiechnąć się i powiedzieć parę słów, żeby było niebanalnie, nie było nudno.

Stres dotrwał, na szczęście, tylko do momentu, kiedy nie stanęłam przed zgromadzonymi gośćmi i nie zdałam sobie sprawy, że wszystkich tych ludzi znam. Rodzina, przyjaciele, znajomi. Wszyscy przyszli tutaj dla mnie i nawet jeśli zacznie mnie wciągać czarna dziura i zamiast wygłosić swoją milion razy ćwiczoną przemowę wydukam tylko kilka słów, to nikt nie będzie się złośliwie śmiał ani nieprzyjemnie komentował.

Natomiast zdenerwowanie minęło już zupełnie i jego miejsce zajęło zdziwienie, kiedy po tej bardziej oficjalnej części wieczoru Adaś zaprosił wszystkich gości na przyjęcie. Dla mnie, dodatkowo, przyjęcie niespodziankę, bo o przygotowaniach do niego wiedzieli chyba wszyscy, oprócz mnie :-)

Zatem było wino, świece, muzyka, przekąski, a nawet koncert bluesowy. No i oczywiście dużo wspaniałych ludzi dookoła. Cudowny, niezapomniany czas...

Przygotowujemy wystawę "na wysokościach" (fot. I. Jurczyk)

No i po wernisażu (fot.M. Kus)

A to tylko część kwiatów, które dostałam

Widok z Wieży na moje miasto

A dla wszystkich, którzy chcieliby więcej poczytać o wystawie i o moim rysowaniu polecam artykuł na stronie Muzeum Rzemiosła w Krośnie. Można go znaleźć TUTAJ

Z pozdrowieniami
M.






poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Radio Tatry i kartka pachnąca Ameryką

Rozmawiałam dzisiaj z kolegą z pracy. Opowiedział mi pewną historię. Jak był małym chłopcem dostał od sąsiadki pocztówkę z Ameryki. Dla dziecka wychowanego w czasach opętanych ustrojem ze Wschodu taka zachodnia karta była czymś zupełnie wyjątkowym. Jak powiedział, dla niego ta pocztówka nawet pachniała Ameryką. Gdzieś wtedy w tej dziecięcej głowie zrodziło się marzenie, żeby ten odległy kraj zobaczyć kiedyś na własne oczy.

Kilka lat później, już jako nastolatek, spotykał się z kolegami, żeby wspólnie posłuchać Radia Luxembourg, jedynej chyba wówczas rozgłośni, która była w stanie młodzieży w Polsce pokazać, że na zachód od Muru Berlińskiego też coś się dzieje.
Ci młodzi chłopcy, pochyleni nad trzeszczącym radioodbiornikiem „Tatry” i słuchający amerykańskich piosenek, obiecali sobie wówczas, że kiedyś do Stanów Zjednoczonych pojadą. I nie wiem, czy wynikło to z lojalności i odpowiedzialności wobec pierwszych młodzieńczych obietnic, czy z jakichś innych przyczyn, ale rzeczywiście tak się stało. Mimo że w tamtych czasach nawet za bardzo nie wolno było im patrzeć w tamtą stronę, każdy z nich pojechał do Ameryki. Jedni na dłużej, inni na krócej, niektórzy na zawsze.
Jak to się dzieje, że czasami tak niewiele potrzeba, żeby w naszych głowach  zaświtała jakaś myśl? Myśl na tyle uporczywa, że po jakimś czasie staje się marzeniem. I to takim, które nie dam nam spokoju dopóki go nie spełnimy.

A na koniec, już bardziej prozaicznie, dzielę czymś, co powstało specjalnie dla mojej Mamy. Miał to być prezent z okazji Dnia Matki. Niemniej nie pozwolił na to natłok wydarzeń związanych z wystawą i wernisażem. Mama jest wyrozumiała i wybaczyła mi tak mocno spóźniony podarunek J


Komplet szydełkowych podkładek pod kubek z białego lnianego sznurka







Natomiast, jeśli chodzi o moje spełniające się marzenia… to temat do następnego wpisu J
Uff! Upalnie!!

M.