Mam je dwie. Jedna o 7 miesięcy ode mnie starsza, druga o 7
miesięcy młodsza. Razem mamy 107 lat i siedmiu synów. Anny. Jeszcze do niedawna
mieszkały w jednym mieście. Tym samym, w
którym i ja spędziłam pierwsze dwa lata studiów. Wtedy się poznałyśmy. Jedna
nosiła szalone fryzurki rodem z fryzjerskich pokazów, druga miała tak
wypielęgnowane dłonie i paznokcie, że cała grupa zastanawiała się, jak
przetrwają pierwszy semestr warsztatowej grafiki.
Z jedną zaiskrzyło od razu, z drugą, tak na serio
zaprzyjaźniłam się jak już wyprowadziłam się z miasta z wieżą (nie, nie z
Paryża J).
Spędzałyśmy razem wakacje i ferie. Nad Soliną robiłyśmy tatuaże z henny, nad
morzem złamałyśmy jednej ulubioną spinkę do włosów, bo wino było na korek, a
jakoś nikt nie dysponował niezbędnym do niego akcesorium. A kiedy pewnego razu wypacykowana
dłoń sunęła po podłodze w publicznej łazience w poszukiwaniu mojej soczewki
kontaktowej i usłyszałam spod umywalki „Zapłacisz mi za to!”, przez chwilę
naprawdę byłam przerażona. Kilka lat później ta sama dłoń zawiązywała mój
ślubny gorset.
Spędziłyśmy dziesiątki godzin wisząc na telefonie. Szczęściem, zaczynały w końcu wchodzić
abonamenty z rozmowami bez limitu. Ocierałyśmy sobie łzy albo do łez
się śmiałyśmy.
Od jednej usłyszałam, że przyjaciele nie są po to, żeby krytykować
cię za głupie decyzje, ale po to, żeby przytulić jak już zdasz sobie sprawę, że
głupstw narobiłeś. Druga chciała przyjechać kiedy rodziłam i może nie byłoby to
dziwne, gdyby nie dzieliło nas ponad 300 km.
Jedna notorycznie zapomina o moich urodzinach, druga
programowo nie pamięta nazw knajpek, utworów muzycznych, wykonawców i tytułów
filmów. Jest za to specjalistką od najbardziej nieprawdopodobnych historii,
które mogłyby za scenariusz do niejednego z nich posłużyć.
Jedna słucha Bajora, druga Tori Amos.
Anny. Dwie. Rożne. Moje. Kochane.
No i pozytywna świeżynka:
Dobrego dnia,
M.