wtorek, 13 stycznia 2015

Amigurumi

To pochodząca z Japonii sztuka polegająca na wykonywaniu na drutach bądź szydełkiem miniaturowych zabawek - zwierzątek albo postaci. Właściwie, znając słabość Japończyków do miniaturyzacji, nie dziwi fakt, że coś takiego wpadło im do głowy. Szczerze mówiąc, można się w tym zakochać widząc z jaką precyzją i dbałością o szczegóły wykonane są te maleństwa. 

Wynikiem mojego zauroczenia amigurumi jest sówka i uwierzcie mi, "sowy nie są tym, czym się wydają", jeśli człowiek, potrafi siedzieć do drugiej w nocy, żeby skończyć coś, co nie jest większe od kciuka. Właściwie można było odłożyć pracę do jutra, ale jak sowa miała już oczy, to ja z kolei nie miałam serca, żeby ją zostawić :-) Normalne to?
Jesli coś jest malutkie wcale nie znaczy, że wykonanie tego jest mniej czasochłonne. W tym przypadku okazuje się, że jest wprost odwrotnie. 

Moja sowa ma pętelkę, żeby można ją było zawiesić, chociaż tradycyjne amigurumi z reguły jej nie mają, ponieważ są to typowe zabawki. 






Sówka ma jakieś 3,5 cm szerokości i mniej więcej tyle samo wysokości

Moja sowa powstawała w towarzystwie tej KLIK, choć nie jest to dokładne odwzorowanie instrukcji zawartej w linku, raczej inspiracja.

Nieco dzisiaj osowiała
M.

czwartek, 8 stycznia 2015

Pierwsza literka

Po serii wpisów obyczajowych, związanych z pasmem świąt, urodzin, rocznic i jubileuszów, pora wziąć się z powrotem do pracy. Ale na początek, chciałabym po raz pierwszy na tym blogu coś zareklamować (nie licząc oczywiście nieustającej kampanii promocyjno-reklamowej prowadzonej na rzecz domowego serowarstwa uprawianego w naszym gospodarstwie rodzinnym :-))

Marka, którą chciałabym Wam przedstawić powstała kilka miesięcy temu. Jej twórczyni jest moją przyjaciółką. Nie byłby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Ania jest jednocześnie mamą trzech małych chłopców (czytaj trójki małych urwisów :-)), będących aktualnie w wieku mocno absorbującym uwagę swoich rodziców. Wszelkie więc czynności, które nie są związane z wychowywaniem dzieci wykonuje w czasie, kiedy z czystym sumieniem mogłaby usiąść przed telewizorem i odpocząć. A że jest osobą bardzo kreatywną i nie lubi siedzieć bezczynnie (poza tym od niedawna nie ma telewizora:-)) postanowiła swój czas twórczo wykorzystać i tak powstały Cottonky.

Moja znajomość z Anią zaczęła się od, z pozoru absurdalnego pytania, które wyszło z jej ust i było skierowane do mnie. 
Poznałyśmy się na początku pierwszego roku studiów. Stałam w hallu dziekanatu przed tablicą z planem zajęć dla pierwszoroczniaków. Myślę, że gdyby tamten harmonogram rozpisany był w języku mandaryńskim mój poziom jego zrozumienia byłby podobny. Czyli na ówczesną chwilę nie wiedziałam z niego bezwzględnie, kompletnie, absolutnie nic. Postój przed tablicą zaczynał mnie już nużyć, gdy nagle usłyszałam: "Przepraszam, na jaką literkę zaczyna się twoje nazwisko?" Z bezbrzeżnym zdumieniem obróciłam się w stronę skąd dochodził głos, wciąż jeszcze niezbyt pewna czy to dziwaczne pytanie było skierowane do mnie. Nie było jednak wątpliwości, że tak, bo w hallu stałam tylko ja i ta uśmiechnięta, drobna osóbka z włosami w kolorze marchewki. Widząc moje zdziwione oblicze Ruda (bo naturalną koleją rzeczy, tak ja później nazwaliśmy) pospieszyła z wyjaśnieniem, że gdyby moje nazwisko zaczynało się od litery blisko "Ł", to jest szansa, że byłybyśmy w jednej grupie. 
Szczęśliwie się złożyło, że pierwsza litera mojego nazwiska w alfabecie znajdowała się najbliżej "Ł", jak to tylko było możliwe. 
Tak rozpoczęła się nasza znajomość, która szybko przerodziła się w przyjaźń.
Cieszę się, że trwa do dziś :-)

Na koniec dzielę się swoimi tworkami. Wciąż eksploatuję materiały, które ostatnimi czasy przyniósł mi wspaniałomyślny, świetny Mikołaj :-)










Pozdrawiam ciepło
M.


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Dwa lata temu

Wymarzyliśmy sobie piękny zimowy ślub. Miało być biało, srebrzyście i bajkowo. Tymczasem to, co tego dnia padało z nieba niezupełnie przypominało duże cudowne płaty śniegu. Aura nie zepsuła nam jednak samopoczucia.

Ale wciąż marzyło się nam, żeby mieć choć kilka zdjęć w prawdziwie zimowym krajobrazie. Zamówiliśmy więc śnieg i czekaliśmy. Styczeń się skończył, minął luty, przyszedł marzec. Nie traciliśmy jednak nadziei. I wreszcie sypnęło. Powiedzieć, że wtedy padał śnieg, to trochę za mało. O ósmej rano okienko w naszej sypialni na poddaszu wyglądało tak....



Po południu było już zasypane do połowy. Kiedyś usłyszałam taką mądrość, żeby uważać na marzenia, bo mogą się spełnić :-)
Nie mieliśmy w planach zasypania całej Polski i sparaliżowania wszelkiego ruchu, ale tak się właśnie stało. Po jakimś czasie śnieg stopniał i wszystko wróciło do normy. Zdjęcia zostały :-) 

A nasze, jak na razie, dwuletnie małżeństwo? 

No cóż, czasami jest tak.....


A czasami tak....


Ale ogólnie trzymamy się razem....







Autorem sesji jest nasz przyjaciel Damian Krzanowski.

Pozdrawiam zimowo rocznicowo
M.




 

niedziela, 4 stycznia 2015

Zwykły dzień

4 stycznia dwa lata temu, pogoda jak dziś czyli ni w pięć, ni w dziewięć. Wstaję rano, dzień zaplanowany co do minuty. Dwa dni urlopu okolicznościowego z okazji ślubu, to zdecydowanie za mało, żeby spokojnie wszystko dopiąć na ostatni guzik i złapać oddech przed tym ważnym dniem. Nowa praca więc zero szansy na więcej wolnego. Nie ma wyjścia, trzeba się jakoś zorganizować. Sto rzeczy, sto telefonów; ogólnie rzecz biorąc zamęt. Mama dzielnie znosi moje przedślubne frustracje. Dobrze, że wieczór wcześniej w domu pojawia się Ania, która teraz skutecznie studzi mój lekko przegrzany system nerwowy. 

Tak obchodzę 30 urodziny. Gdyby nie szczere, ciepłe życzenia, gdzieś w między czasie składane przez najbliższych, ta rocznica pewnie umknęłaby niezauważona. Późnym popołudniem odbieram telefon z życzeniami od przyjaciółki. Jeszcze dobrze się nie rozłączyłyśmy, dzwoni jeszcze raz: „Przecież ty masz trzydzieści lat!” – krzyczy do telefonu. Śmiejemy się do łez z tego niesamowitego odkrycia. Te okrągłe rocznice wzbudzają jednak sporo emocji.
   
A dzisiaj? Dzisiaj jest o niebo spokojniej. Mela śpiewa…. „nie zatopi nas pokusa ani strach”…. Trudno jej nie uwierzyć.
Płyta Meli Koteluk, to mój wymarzony tegoroczno-urodzinowy prezent. I jak nie wierzyć, że marzenia się spełniają J



A tak zupełnie szczerze… tylko osoby, które nie mają profilu na żadnym portalu społecznościowym są w stanie dowiedzieć się i docenić kto, tak naprawdę, pamięta o ich urodzinach J

Ściskam
M.