Pięć lat przebywania w środowisku
przesiąkniętym wydarzeniami kulturalnymi, wśród ludzi, którzy żyją sztuką, a niekiedy, tylko i wyłącznie, ze sztuki.
Zajęcia na uczelni, przeplatane wernisażami, wystawami, plenerami malarskimi. W zbiorowej świadomości wykształciła się nieco romantyczna wizja artysty,
spędzającego całe dnie przy sztalugach w jakiejś pracowni na poddaszu, a wieczorami siedzącego w zadymionej
knajpce, prowadzącego egzystencjalne dywagacje, najczęściej przy
alkoholu. Stety niestety, dzisiaj wygląda to trochę inaczej. Mam wrażenie, że twórcy sztuki współczesnej postawili sobie za cel dotrzeć do jak największej ilości zmysłów. Żeby nadążyć za dzisiejszym odbiorcą, dawno już musieli wyjść poza ramy obrazów.
Wracam jednak do tematu, jako, że nie jest to rozprawa
dotycząca sztuki samej w sobie, a raczej historia mojej osobistej pasji. Z ogromnym
sentymentem wspominam długie godziny spędzane w pracowni grafiki warsztatowej; często do
późnego wieczora, kiedy można było spokojnie skorzystać z prasy graficznej, nie
przepychając się w kolejce studentów; wszechobecny zapach terpentyny, coraz to
nowsze sposoby wywabiania z ubrań plam z farby po zajęciach malarstwa i
przepraszające uśmiechy, w których się specjalizowaliśmy, kiedy ogromną teczką,
wielkości niemal fortepianu zasłanialiśmy trzy kolejne siedzenia w tramwaju.
Ale studia, to nie tylko wernisaże, plenery itp. To także ludzie, z którymi obcowanie często dawało więcej niż niejedne kilkugodzinne wykłady. Ciągle siedzą mi w głowie słowa jednego z profesorów, który widząc, że mamy lekki spadek twórczego zapału i pięciominutowa przerwa podczas zajęć powoli przeradza się w akademicki kwadrans, zapytał: "Czemu nie pracujecie? Dwakroć jedna chwila nie całuje w czoło."
Czy nie piękna motywacja do niemarnowania czasu?
Żeby samą siebie zmotywować, dołączam kilka swoich rysunków z tych pięknych studenckich czasów :-)
Pozdrawiam Was ciepło.
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz